sobota, 16 sierpnia 2014





Piotr Nawrot
 
„Czerwoniaki” . Harcerska flota czerwonych żagli.



„Czerwone Żagle”- była to flota sześciu harcerskich jachtów, które powstały po przebudowie drewnianych, szalup z przedwojennego transatlantyka „Batory”. W 1951 roku łodzie ratunkowe nie przeszły inspekcji PRS i po 15 latach spędzonych na pokładzie  została zdjęte ze statku i przekazane harcerzom. 



Odznaka Budowniczego floty Harcerskiej.


Jachty   były „prezentem” od przedsiębiorstw rybackich, dla odradzającego się w Polsce harcerstwa -  stąd też nazwy jachtów :„Arka”, „Barka”, „Szkuner”, „Koga”, „Kuter”, „Korab”. Odpowiadały  one  nazwom poszczególnych przedsiębiorstw rybackich które, jak to było wówczas w zwyczaju „spontanicznie” i „dobrowolnie” sfinansowały ich przebudowę.  Ale nie tylko przedsiębiorstwa państwowe uczestniczyły w budowie „czerwoniaków”.  Jachty, w tym również „Zawisza Czarny ,” zostały zbudowane dzięki akcji wszystkich harcerzy, nie tylko wodniaków, którzy przez kupno odznak „budowniczy floty harcerskiej” i wiele innych akcji, zbierali  pieniądze na budowę  harcerskiej floty.
 
Przebudowy szalup dokonano według projektu Witolda Bublewskiego. Stare, ale solidne łodzie ratunkowe o rozmiarach ca. 9 x 3 m., zrobione były z drewna dębowego i modrzewiowego.   Poszycie wykonane było z dębowej klepki na zakładkę łączonej miedzianymi nitami. Podniesiono im burty o około pół metra i za pokładowano. Centralny kokpit mieścił się między dwoma nadbudówkami.  Ożaglowane były, jako kecze.  Bezan był relatywnie duży a jego bom wystawał poza rufę. Bezanmaszt stał między kołem sterowym i sterem. Sam ster z wielkim blaszanym sektorem zawieszonym był na stewie rufowej i połączonym sterociągami z małym, ale zgrabnym kołem sterowym, znajdującym się w kokpicie. Jachty wyposażono w krótki bukszpryt i drewniane maszty z szyną i mosiężnymi pełzaczami.  Rozpinano na nich żagle nie byle, jakie bo z prawdziwego żaglowego płótna w nietypowym czerwonym kolorze, stąd popularna nazwa „Czerwoniaki”.



"Czerwoniaki " w Pucku.


Na każdym jachcie w dwóch oddzielonych kabinach mieściła się 10 osobowa załoga.  Rufową kabinę gdzie były dwie koje zwyczajowo zajmował kapitan.  Reszta załogi zajmowała pomieszczenia w  przedniej  kabinie gdzie oprócz  ośmiu koi rozmieszczonych wzdłuż burt (w tym cztery hundkoje), mieścił się rozkładany stół, mały kambuz z oryginalnym szwedzkim naftowym prymusem i szafki na prowiant.  Wyposażenie kambuza dopełniała skrzynia o grubych ścianach z korka wyłożona ocynkowaną blachą od środka w roli lodówki. Po przeciwnej stronie kabiny tuż przy zejściówce był stół nawigacyjny, nad którym była półka z książkami i miejscem na mapy. Przyrządy nawigacyjne były bardzo podstawowe: trójkąt nawigacyjny, cyrkiel, stoper, jeden kompas z namiernikiem w kokpicie i  lornetka. Bardzo skromne wyposażenie hotelowe składało się z podstawowych naczyń kuchennych:, kocy i obszytych ciemnozieloną ceratą materacy w wąskich kojach. Wszystko razem nie odbiegało swym standardem od wyposażenia ówczesnych hoteli robotniczych.  W kabinie pachniało zenzą, naftą, farbą, morzem i załogą, która, na co dzień miała ograniczony dostęp słodkiej wody. Prysznic był marzeniem i trudno było o niego nawet w porcie. „Toalety” były dwie -  na prawej lub lewej burcie, w zależności o kierunku wiatru.  Światła nawigacyjne jak i oświetlenie kabin było naftowe (przynajmniej w początkowych latach).





  
s/y Koga na holu za  s/y(?)
Wyposażanie ratunkowe jachtów , było  bardzo skromne, ale formalnie spełniające ówczesne standardy bezpieczeństwa. „ Kapoki” - z prawdziwego kapoka z pieczątką stwierdzająca przydatność do użytku w danym sezonie. Koło z rzutką -  do którego sam osobiście przykręcałem drutem pożyczoną z innego jachtu plombę z atestem. Rakietnica i rakiety - „do rozliczenia”, więc lepiej było  z nich  nie strzelać, a by uniknąć kłopotów, no i oczywiście zapałki sztormowe.   Nie było mowy o żadnych  tam tratw ratunkowych, czy reflektorów radarowych - ale za to na każdym jachcie była apteczka, z której już dawno zniknęły plastry i bandaże i te najbardziej potrzebne medykamenty. Sztormiaki - żółte rybackie  zakładane przez głowę i na bezdechu, bo poprzedni użytkownicy bardzo chorowali na morzu.   Żagle sztormowe, zapasowe liny, bloki, szekle i wszystko, co było w skrzynce bosmańskiej było zgodne z listą, na której istniały tak kuriozalne przedmioty jak na przykład „półkurwie” w roli śrubokręta lub „towot” do sondy ( czy ktoś dziś wie, po co?). „Juzing” i rękawica bosmańska były zawsze pod ręką, bo reperacja żagli była codzienną rutyną.  A jak dmuchnęło mocniej to żagle, które już dawno straciły swój czerwony kolor  pruły się tak, że nie było, na czym pływać przez kilka następnych dni. Robienie szplajsów na stalówkach czy zaplatanie lin sizalowych nie należało do rzadkości. Oczywiście „czerwoniaki” nie miały żadnych silników. Wszystkie manewry w porcie, wchodzenie wychodzenie, przy wszystkich kierunkach i sile wiatru były tylko na żaglach, cumach, szpringach i kotwicy. Kotwicę rwano „z krzyża”, szoty wybierano ręcznie bez kabestanów, a cumy i szpryngi zakładano w tak wymyślny sposób, by nawet przy najbardziej dociskającym wietrze dało się odejść od kei.

Czerwoniaki s/y  Kuter i(?)  w  "drodze" do Jastarni.



 Do pływania po zatoce wymagane  było by w załodze był sternik morski plus jeden sternik jachtowy, a reszta to żeglarze. Dwudziestoletni kapitan  i jego pryszczata załoga,  musieli się nieźle napracować, by ciężki  przebalastowany i niedożaglowany jachty, stanął w wyznaczonym miejscu przy kei lub trafił w główki portu. Różnie z tym trafianiem bywało i nie zawsze z pełnym sukcesem. Dla tego też, gdy niesiona silnym wiatrem flota „czerwonych żagli” pojawiała się w główkach portu to załogi stojących w nim jachtów ogłaszały alarm. Pojawiali się na dziobach ludzie z bosakami a na burtach mocowano dodatkowe odbijacze.   Nie tylko manewry w portach były wyzwaniem  dla załóg „czerwoniaków”.  Najrudnym było wejście do Jastarni przy północnym wietrze - wpłynięcie do portu, wymagało wykonania kilkudziesięciu zwrotów na wąskim torze prowadzącym od Kaszycy do główek falochronu. Łatwo sobie wyobrazić ile trzeba było wydać komend podczas takiej halsówki, kiedy niemal każdy zwrot wymagał pracy fokiem, kontrowania bezanem, wybierania i luzowania baksztagów i nieustannego kręcenia kołem sterowym, gdyż jachty najczęściej robił zwrot przez sztag na wstecznym. Gdy na pokładzie była mało doświadczona załoga wystarczał jeden błąd, źle lub za późno wykonana komenda i jacht   siadał   na   „mielu”. Czerwoniaki miały relatywnie duże zanurzenie i często zdarzało się, że kiedy płynęły eskadrą,  wówczas  jeden za drugim, kolejno siadały na mieliźnie, wyznaczając następnemu drogę do portu. Jastarnia  otoczona piaszczystymi mieliznami,  była raczej bezpieczna w porównaniu z wejściem  do Górek Zachodnich,  gdzie  przy niekorzystnym wietrze i silnym  zafalowaniu,  kamienny wschodni falochron  robił wrażenie  nie tylko na nowicjuszach. Nie pamiętam, w, którym roku  i po jakim wypadku wprowadzono dla „czerwoniaków” zakaz pływania do tego portu - a szkoda, bo na gorący prysznic,  można było już wtedy liczyć w klubie Stoczni Gdańskiej .

     
Kolejny "czerwoniak" s/y Kuter  ma "mielu"



Innym  rodzajem przygody było nocne pływanie lub żegluga we mgle. W drodze z Gdyni do Pucka trzeba  przepłynąć przez tzw. „Głębinkę”. Niby to nie takie trudne,…….. dzisiaj. Ale wówczas, po ciemku, przy ostrym bejdewindzie, kiedy dryf jest kilkanaście stopni a prędkość jachtu mierzona, za pomocą butelki na sznurku w porywach osiąga 2 węzły   było to bardzo trudne do wykonania.  Na mapie oświetlonej lampą naftową ledwo widać wykreślony kurs i ostatnią pozycje zliczoną za pomocą zegarka marki „Błonie”.  Pożyczaliśmy go sobie nawzajem, bo nie w każdej wachcie był ktoś, kto miał zegarek. Dobrze, że przynajmniej wachtowy na sterze ma latarkę i co pewien czas sprawdza kurs na kompasie.  To i tak było leprze jak stać we gęstej mgle i wsłuchiwać się w narastający szum zbliżającego się statku, lub terkot rybackiego kutra i zastanawiać się czy trafi nas, czy nie trafi?.  Od dmuchania w róg bolały nas głowy, a martwa fala tłukła nami niemiłosiernie. Ale zdarzały się i piękne dni dla…….  plażowiczów.  

Upał jak nigdy, przez lornetkę widać dziewczyny na plaży a my stoimy pół mili od główek basenu jachtowego w Gdyni. Żadnego wiatru, kompletna flauta i tylko słaby prąd przesuwa nas o kilkanaście metrów -  raz bliżej, raz dalej od upragnionego portu. Skończyła się już woda, nafta i jedzenie, a w południe mamy zdać jacht. Kapitan na tranzystorowym radiu „Koliber” łapie prognozę dla rybaków. Wśród trzasków słychać komunikat meteo: w zatoce gdańskiej wiatr O, stan morza O. Zwijamy żagle, nie ma już na nie, co liczyć, bierzemy się za wiadra. Metoda jest prosta. Wiadro na długie linie wyrzucamy z dziobu najdalej jak się tylko da do przodu i ciągniemy wzdłuż burty w kierunku rufy. Robimy to dwoma wiadrami po obu stronach. Przez pierwsze piętnaście minut nic się nie dzieje, po pól godzinie zaczynamy mieć sterowność. Ta metoda działa.  Przed północą cichutko bezszelestnie nie budząc nikogo na sąsiednich jachtach stajemy przy kei. 

"Czerwoniaki" przed barakiem CWM ZHP w basenie jachtowym w Gdyni . Rok 1962.

                         Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów w Helsinkach.


Czerwoniaki były zaprojektowane i dopuszczone do żeglugi na pełnym morzu. W 1962 roku  w raz z „Zawiszą Czarnym”, statkiem ratowniczym R-3  i innymi jachtami z Polski uczestniczyły w Światowym festiwalu młodzieży i studentów w Helsinkach. Początkowo impreza o wyraźnie propagandowym charakterze przebiegała zgodnie z planem.  Pierwszym portem po wypłynięciu z Gdyni był Sztokholm.

 
"Czerwoniak " pod pelnymi żaglami w drodze do Sztokholmu.



                          Żeglarze , dzieki rutynie wacht i starannie zaplanowanym obowiązkom   szybko stawali  się  zgraną załogą. 
  
Kapitanem s/y "Szkunera" był legenda Polskiej Marynarki Wojennej na zachodzie komandor  Antoni Tyc.
Przybycie flotylli polskich jachtów do Sztokholmu  było prawdziwą sensacją.  Na kei zebrał się  tłum chcący zobaczyć przybyszów z za "żelaznej kurtyny".


"Czerwoniaki " międzu  rufą "Zawiszy" a dziobem Ratownika  w Sztokholmie.




                                 Zwiedzanie miasta  przez załogi polskich jachtów odbywało się w zorganizowanych grupach.


Na nabrzeżu w Sztokholmie   widać grupę polskich żeglarzy ubranych w jednakowe mundury.
                    Ze względu na panujące warunki nawigacyjne  część rejsu "czerwoniaki" odbywały na holu za Ratownikiem.

Osiem węzłów na holu  to dla " czerwoniaka" prawdziwe wyzwanie.
 Udział w Festiwalu  dla polskich załóg był prawdziwym niezapomnianym wydarzeniem . Możliwość spotkania tylu  rożnych etnicznie, kulturowo rówieśników z całego świata i udział w imprezach nie zawsze  przewidzianych w oficjalnym programie  sprawił że do dzisiaj wspominają to  z nostalgią. 

"Czerwoniaki " w Helsinkach
Bukszpryt "Zawiszy" , Ratownik i polskie jachty w Helsinkach.


 Działacze  partyjni  i aktywiści młodzieżowi  odpowiedzialni za oficjalną delegacje z Polski w tym i za żeglarzy mieszkali i  dobrze bawili się na pokładzie wycieczkowca M/S „Mazowsze” załatwiając przy tym swoje całkiem prywatne interesy. W końcu nie codziennie zdarzało się działaczom partyjnym bywać na „zachodzie”. 

M/S Mazowsze . Pocztówka z 1962 roku.


 Festiwal dobiegał końca, zbliżał się dzień powrotu.Na odprawie kapitanów ustalono dzień i godzinę wypłynięcia z Helsinek  całej flotylli  polskich jachtów. Ktoś co prawda  mówił o prognozie pogody i nadchodzącym sztormie,  ale dla organizatorów nie miało to żadnego znaczenia. Póki trwał festiwal, jachty cumowały w porcie, a  załogi korzystały ze wszystkich  festiwalowych atrakcji za darmo. Gdyby postanowiono zostać w Helsinkach kilka dni dłużej  by  przeczekać sztorm,  trzeba by było  za to słono  płacić, a przecież nikt na to nie miał pieniędzy, poza tym żywność na wszystkich jachtach  już się  kończyła . Jak twierdzą wtajemniczeni  nie tylko żywności  i wody zaczęło brakować , ale co najgorsze  , barek   na wycieczkowcu zaczął świecić pustkami.  Zostały w nim już tylko same słodkie likiery i  fakt   ten podobno przeważył o tym że  trzeba  było natychmiast  wracać . Taką stanowczą  decyzję podjęli  działacze  partyjni  po krótkiej naradzi,e wiedząc również o tym,  że wybudowany w Budapesztańskiej stoczni  wycieczkowiec "Mazowsze",  nadaje się bardziej  do żeglugi po Dunaju  niż po wzburzonym Morzu Bałtyckim . Kac, słodki likier i krótka sztormowa bałtycka fala -  to przekraczało by  możliwości   nawet najbardziej doświadczonego działacza i zgodnie z poleceniem,  cała flotylla  mimo nadciągającego sztormu,  wypłyneła  z Helsinek  w kierunku Gdyni.
                                                   




                   
                                                                                                            Sztorm.




Początkowo tak jak ustalono wszystkie jachty płyneły razem. Gdy zapadł zmrok zapalono światła nawigacyjne.  Rufowe białe światła wskazywały drogę jachtom płynącym w szyku torowym. Wiatr tężał z godziny na godzinę, fala robiła się coraz większa.

Zaczyna wiać,



Koło północy kolejny szkwał położył czerwoniaka na burcie. Kapitan zarządził dodatkowe refy na grocie. Gdy skończono manewry, sternik zameldował, że nie widzi żadnych świateł. Jesteśmy sami.  Nie było radia, telefonu, „ukaefki”,  żadnego innego sposobu oprócz mosiężnej sprachetuby do nawiązania łączności z innymi jachtami.
– Trzymajmy ten sam kurs- rozkazał sternikowi kapitan i zaraz dodał:
–, Jeśli do rana, do świtu nie zobaczymy innych jachtów, to podejmę samodzielnie decyzję co robimy dalej – powiedział głośno tak by wszyscy go dobrze słyszeli i zniknął w kabinie. 
Wachtowi z lornetką przy oczach przeszukiwali horyzont wypatrując świateł lub żagla.  Kapitan pochylony nad stołem w nawigacyjnym studiował mapę, czytał locje i co pewien czas wyglądał z kabiny sprawdzając siłę i  kierunek wiatru.
 – Jest światło widziałem po prawej – zawołał podniecony wachtowy.
Głowa kapitana ukazała się w zejściówce.
– Gdzie te światło?.
– Tam odpowiedział młody człowiek w zydwestce i wskazał ręką kierunek jakieś cztery rumby po prawej burcie.
– W porządku – odpowiedział kapitan i szybko zasunął za sobą klapę by bryzgi wody nie zmoczyły mapy..
–To wszystko? Ze zdziwieniem i niedowierzaniem wachtowy patrzył na sternika.
Po chwili kapitan w swojej białej czapce, z lornetką i stoperem w ręku pojawił się w kokpicie -
odnalazł światło, przycisnął stoper. Powtórzył tę czynność kilka razy i z uśmiechem powiedział:
– Latarnia Russaro, zaraz za nią powinny być światła Gustavsvarn.
– Trzymaj ten sam kurs, ostro na wiatr, nie chodzi nam o prędkość, ale by utrzymać wysokość i nie dać się zepchnąć w szkiery.
  Gdy pierwsze promienie słońca rozjaśniły pusty horyzont, wiało już nieźle.  Niewiele pomogły dodatkowe refy na grocie -  jacht kładł się na burtę i walił swym szerokim dziobem w spienione grzywacze.  

Feliks Muraszko za sterem s/y "Szkuner"  obok komandor A. Tyc

– Teraz za dnia, kiedy nareszcie coś widać możemy płynąć, w kierunku portu - powiedział kapitan i wydał rozkaz zmiany kursu. Po chwili, „czerwoniak” pełnym baksztagiem pędził w kierunku portu Hanko. Jeszcze tylko kilka kamienistych wysepek, na które trzeba było uważać i po południu S/Y „Szkuner” kołysał się na spokojnych wodach miejscowego Jacht Klubu.

 
s/y "Szkuner" pierwszy z czerwoniaków , który schronił się w porcie Hanko.

Na drugi dzień już cztery z sześciu  jachtów  były bezpieczne w porcie.

Jeszcze trzem  „czerwoniakom” udało się tak  jak „Szkunerowi” dotrzeć do bezpiecznego portu.  A co z resztą , co się z nimi stało ? Przez wiele dni zadawano sobie takie pytanie nie tylko  na kei w Hanko ale i w kraju.

 Ale póki co,  kapitanowie  stojących w porcie jachtów zajeli   się  problemem  zdobycia   żywności, co wymagało wówczas  działań   dyplomatycznych  ( to nie żart, chodzilo przecież o tak zwane  dewizy *) .Na szczęście dzięki  agentowi Żeglugi Bałtyckiej   udało się ten problem rozwiązać  i na pokłady jachtów  trafiło zaopatrzenie .

Wodę na jachcie  uzupełniono za pomocą zwykłego  lejka i kubła,  dostarczoną żywność zjedzono bez względu na to co było napisane na puszkach.

 



                                                                                                                                                                                          Alfred Thompson.



Wiele dni minęło, nim drogą dyplomatyczną  (wtedy jeszcze to wszystko było tajne łamane przez poufne) zaczęły napływać do Gdyni informacje o losach poszczególnych jachtów. Część z nich już wróciła i zmęczone sztormem załogi opowiadały o swych przygodach.  Któregoś dnia  władze radzieckie,  po dokladnym sprawdzeniu,  powiadomiły- że jeden z "czerwoniaków" odnalazł się w Talinie. Wciąż jednak brakowało informacji o ostatnim zaginionym „czerwoniaku”.  Nic nie pomogły zakrojone na szeroką skale poszukiwania prowadzone przez szwedzkie, fińskie i radzieckie okręty i samoloty.   Nawet najbardziej doświadczeni kapitanowie powoli tracili nadzieję, że  jacht wyszedł z tego sztormu cało i że kiedykolwiek zobaczymy jego załogę.


Legenda głosi, że zrozpaczeni rodzice zaginionych harcerzy dali już na msze w puckim kościele. A tu ktoregoś dnia ....... bladym świtem, na porwanych żaglach, ale o własnych siłach, wpłynął do basenu jachtowego w Gdyni ostatni z „czerwoniaków”. Załoga zmęczona, a przede wszystkim głodna, opowiadała o swoich przygodach, o tym jak sztormowali, naprawiali uszkodzony jacht, jak nieustannie szyli podarte każdym silniejszym  szkwałem żagle. Dopiero w Gdyni na kei, dowiedzieli się, że był to najgorszy sztorm na Bałtyku od stu lat.

* Dewizy- w czasach PRL popularna nazwa   waluty  krajów kapitalistycznych
                                                                                                         *   *   *


 "Czerwoniaki "  pływały  po morzu, a potem już tylko po zatoce przez  10 -12 lat wykruszając się powoli.  Były trudne do żeglugi, dlatego też wymagały od załogi najwyższych umiejętności żeglarskich. Spartańskie warunki bytowe, uczyły odporności i radzenia sobie w trudnych warunkach.  Ich wady, paradoksalnie były ich zaletami.  Ale największą ich zaletą było to, że były!
Przez ich pokłady przewineły się setki, może tysiące młodych ludzi, którzy poznali "smak" morza i nauczyli się trudnej sztuki  żeglowania.

Jednym z nich byłem ja.
Piotr Nawrot.©



Autor  blogga dziękuje  Panu Feliksowi Muraszko  za udostępnienie fotografi   oraz za  informacje o  rejsie na Festiwal  do Helsinek , ktorego był uczestnikiem.



Na podstawie Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych z dnia 4 lutego 1994 r., publikator: Dz. U. 1994, nr 24, poz. 83, tekst jednolity: Dz. U. 2006, nr 90, poz. 631  nie udzielam zgody na wykorzystywanie moich materiałów do jakichkolwiek celów bez mojej zgody."
 Treść zawarta na tej stronie jest prywatną opinią autora opartą na wspomnieniach sprzed 50 lat. Wiem, że mogę się mylić, co do niektórych faktów, miejsc lub zdarzeń. Jeśli wiesz więcej, masz zdjęcia, podziel się z nami tą informacją.   nawrot@marine.rutgers.edu
© Copyright . Wszystkie prawa zastrzeżone.



Polska Kronika Filmowa , reportaż z rejsu nie tylko „czerwoniaków” na VIII Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów w 1962 roku Helsinkach na stronie  http://www.kronikarp.pl/szukaj,30594,tag-689564,strona-5

Pozostałe strony autora znajdziesz  tutaj:

http://tajemnica-starego-hangaru.blogspot.com



http://piotrnawrot.blogspot.com/